piątek, 25 września 2015

„Wojna" Rosji z Państwem Islamskim

Państwo Islamskie to dla Zachodu poważne wyzwanie. Dla Rosji – nie lada okazja dla rozwiązania wewnętrznych i zagranicznych problemów.

Wszyscy pamiętają inwazję na Krym. Rosja długo nie przyznawała się do zielonych ludzików, którzy opanowali półwysep w błyskawicznym tempie, szachując ukraińskie wojska. W przypadku Syrii jest inaczej. Jeszcze nim Kreml rozpoczął operację na Bliskim Wschodzie na dobre, w internecie wypłynęły zdjęcia i nagrania rosyjskich żołnierzy z targanego wojną domową kraju. Przypadek? Wątpliwe. Moment jak najbardziej dobrany. 28 września Władimir Putin będzie przemawiał na Zgromadzeniu Ogólnym ONZ w Nowym Jorku. Eksperci przewidują, że wystąpienie poświęci głównie Syrii i walce z terrorystami z Państwa Islamskiego (PI).

Coś tu się jednak nie zgadza. Widać to chociażby po rozlokowaniu rosyjskich wojsk w Syrii. Prowincji Latakia, bastionowi sił Baszara al-Asada, zagrażają rebelianci zwalczający PI oraz, co trzeba przyznać, Front al-Nusra, czyli Al-Kaida. Nie ma się zatem, co oszukiwać. Kremlowi chodzi o wsparcie Asada odnoszącego ostatnio porażkę za porażką, a nie zwalczanie dżihadystów od samozwańczego kalifa Abu Bakr Al-Baghdadiego. Ci Rosji jak na razie przynoszą tylko pożytek. W kraju i zagranicą.

Zabić lub wypędzić


Rosja walczy z rebelią na Kaukazie od lat 90 XX w. Najpierw wojna toczyła się o niepodległą Czeczenię, a gdy Putinowi udało się złamać opór separatystów, konflikt przejęli dzihadyści. Na arenę wkroczyła idea tzw. Emiratu Kaukaskiego rozciągającego się od Morza Czarnego po Kaspijskie. Z europejskiego punktu widzenia pomysł kosmiczny, ale wystarczył rok z okładem by Kreml musiał na Kaukazie interweniować, aby sytuacja nie wymknęła się całkowicie spod kontroli. Podczas, gdy Ramzan Kadyrow powoli dusił Czeczenię, w Dagestanie i przede wszystkim w maleńkiej Inguszetii w najlepsze szaleli islamscy bojownicy. Zamachy, porwania, zabójstwa w tej drugiej republice nabrały takiej częstotliwości, że wkrótce zaczęto ją nazywać kaukaskim Irakiem. I nie było w tym dużo przesady. Tymczasem zbliżała się Olimpiada w Soczi. Kreml potrzebował skutecznych rozwiązań. I znalazł je.

W Inguszetii i Dagestanie zmieniono prezydentów, zalano je wojskiem i służbami specjalnymi, w Czeczenii Kadyrow wziął się ostro za dobijanie resztek partyzantki oraz zaostrzył represje wobec krewnych bojowników. Efekty? Ani jednego zamachu w trakcie igrzysk, śmierć pierwszego emira – Doku Umarowa oraz dramatyczny spadek działalności terrorystycznej w skali regionu. Do tego z biegiem czasu jest coraz lepiej. W ostatnim półroczu Rosjanie zabili już dwóch następców Umarowa, kolejnego póki co nie widać. W Dagestanie pierwszy raz od lat wybory lokalne nie zostały zakłócone przez bojowników. W Inguszetii i Czeczenii panuje względny spokój. Czyżby Kreml wreszcie zapanował nad buntowniczym Kaukazem? Chwilowo tak, ale nie tylko dzięki rządom twardej ręki.

Bojownicy na Kaukazie zawsze ponosili duże straty. Jednak ich szeregi regularnie uzupełniali kolejni ochotnicy, głównie młodzież. Do sięgnięcia po karabin zachęcała ją korupcja, bezprawie, nierówności ekonomiczne oraz brak wolności politycznej i religijnej. To choroby nadal trawiące region. A jednak potok rekrutów znacznie się skurczył. Reporterka „Nowej Gaziety” Jelena Miłaszyna wyjaśniła dlaczego. FSB od jakiegoś czasu stawia zwolenników salafizmu (tzw. czystego islamu), sympatyzujących z bojownikami, przed wyborem: wyjazd do Syrii w jedną stronę albo kula w łeb lub w najlepszym razie, długoletnie więzienie. Te rewelacje potwierdził Aleksiej Małaszenko, analityk z Moskiewskiego Centrum Carnegie, który zdradził, że do Syrii miała się nawet udać delegacja z Dagestanu, aby zniechęcić rodaków do powrotu do Rosji. Jeśli wydaje się to wszystko nieprawdopodobne, wystarczy sobie przypomnieć: Rosja ma długą tradycję pozbywania się niechciany elementów poprzez przymusową emigrację. To spotkało Czerkiesów w II poł. XIX w., potem antysystemowe elementy w ZSRR. Teraz po prostu powtórzono manewr, który sprawdził się w poprzednich przypadkach.

Jałta 2.0


Rosja jest wściekła na Zachód. Za rozszerzanie NATO, Libię, Ukrainę, sankcje, czy nawet niskie ceny ropy, bo te zdaniem wielu rosyjskich analityków nie spadłyby bez interwencji Białego Domu. Na Kremlu dominuje motyw podnoszenia się z kolan i odbudowywania imperium, czyli zmiany światowego porządku. Założenie: wprowadzenie podziału świata na strefy wpływów, do których inni wielcy gracze nie mieliby wstępu i odwołanie sankcji. Za głównego hamulcowego tego procesu Putin uważa, i słusznie, Amerykanów. Mimo największych starań, rozpętania wojny na Ukrainie i straszenia konfliktem nuklearnym, Moskwie nie udało się przekonać ich do ustępstw. Zatem cała nadzieja w Syrii.

Zachód ma obsesję na punkcie PI. Nic dziwnego. Ta organizacja szokuje brutalnością i do tego nie ukrywa, że zamierza atakować cele w Europie i w Stanach Zjednoczonych. Co gorsza, nawet jeśli jakimś cudem udałoby się umiarkowanym rebeliantom pokonać zarówno Asada jak i wewnętrzne podziały w swoich szeregach, wciąż musieliby się zmierzyć z PI. Inaczej mówiąc – dopóki organizacja al-Baghdadiego istnieje, dopóty pokój na Bliskim Wschodzie jest niemożliwy. A to dla Europy oznacza kolejne potoki uchodźców oraz podszywających się pod nich emigrantów zarobkowych. W efekcie wychodzi na to, że Rosja broniąc Asada, uniemożliwia ostateczne rozprawienie się z PI i trzyma Zachód w szachu.

Z tego powodu Putin dalej robi co może, aby straszyć największego sojusznika Stanów - Europę. Jeden z ostatnich przykładów tego podejścia wiąże się z przyjętą przez UE strategią zwalczania przemytników imigrantów. W maju uruchomiono jej pierwszy etap: na Morze Śródziemnomorskie wysłano na działania rekonesansowe okręty (w tym łodzie podwodne) oraz lotnictwo. 14 września AFP podało, że misja wchodzi w fazę drugą, czyli działań policyjno-wojskowych prowadzonych na wodach międzynarodowych. Trzecim krokiem będą działania punktowe na terytorium Libii. Rosja, ustami ministra spraw zagranicznych Sergieja Ławrowa, już się w tym temacie wypowiedziała. Operacja musi zostać przeprowadzona z poszanowaniem prawa międzynarodowego, co oznacza, że będzie zdaniem Kremla wymagała zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ, w której Rosjanie mają prawo veta. Moskwa chętnie z niego zrezygnuje, podobnie jak pomoże Europie rozplątać duszący ją syryjski węzeł, o ile Bruksela i Waszyngton uznają interesy Rosjan na Bliskim Wschodzie oraz w Europie Wschodniej.

Rosyjska ruletka


Rosja rozgrywając PI i konflikt syryjski sporo ryzykuje. Ostatnia interwencja w kraju muzułmańskim, Afganistanie, walnie przyczyniła się do upadku ZSRR. Pytanie jak rozchwiany system putinowski zniesie nieuniknione straty, które pociągnie za sobą syryjska awantura. Jak pokazuje konflikt na Donbasie, te raczej się nie ukryją przed rosyjską opinią publiczną. Przynajmniej tą jej bardziej liberalną częścią. Tym bardziej przed rosyjskimi muzułmanami (w większości sunnitami), choć już z innego względu. Jedną rzeczą jest popierać Asada, inną dla niego walczyć. Ta korekta kursu może im się nie spodobać, zwłaszcza, że wśród muzułmanów żyjących w Rosji dżihadystowska propaganda zbiera obfite żniwo (wg. ostatnich szacunków FSB ponad 5 tys. obywateli b. ZSRR, w tym 2,4 tys. obywateli Rosji, walczy tylko w szeregach PI).

Druga rzecz: jednym z głównych przeciwników Rosji będzie w tym starciu Front al-Nusra, czyli Al-Kaida. Jej liderzy bardzo dobrze pamiętają korzenie organizacji – ugrupowanie powstało i urosło w siłę podczas konfrontacji z Sowietami. Al-Kaida rywalizująca o pozycję w świecie globalnego dżihadu z PI nie może przegapić takiej szansy do poprawy swojego statusu.

Wreszcie pojawia się motyw zemsty. Syryjczycy, a szerzej Sunnici, powszechnie za przedłużający się konflikt w Syrii i trwanie Asada obwiniają Rosję. Do tego doliczyć należy sporą rzesze uciekinierów z Kaukazu i krajów b. ZSRR, którzy z Rosjanami też mają niewyrównane rachunki. Do tej pory potencjalni ochotnicy z tych krajów stali przed dylematem: jechać na Ukrainę i walczyć w obcej, narodowowyzwoleńczej sprawie, która nijak się miała do koncepcji świętej wojny czy może do Syrii, konfliktu przesyconego religijnymi motywami, ale gdzie dotąd Rosji nie było. Wraz z pojawieniem się rosyjskich żołnierzy na Bliskim Wschodzie ten problem znika. Przedstawiciel zachodniego świata (mimo wszystko), gnębiciel muzułmanów, nareszcie znalazł się w zasięgu strzału z kałasznikowa w terenie, w którym nie ma, jak na Kaukazie, druzgoczącej przewagi. Może to oznaczać tyle, że dla części rebeliantów nie Asad, Hezbollah, ani nawet PI, lecz Rosja stanie się celem numer jeden w Syrii. Pierwsze tego oznaki już są. 21 września w Damaszku ktoś już ostrzelał rosyjską ambasadę z granatnika.

Tekst napisany 21.09.2015 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz