niedziela, 14 września 2014

Sprawa ukraińska, kwestia polska a stan NATO

W najnowszym numerze "Polityki" znalazł się bardzo ciekawy tekst Juliusza Ćwielucha p.t. "Tajemnice wojskowe" traktujący o gotowości polskiej armii do obrony kraju w razie agresji. Z artykułem warto się zapoznać szczególnie, że pokazuje dobrze nasze braki w przypadku wybuchu konfliktu w rodzaju tego jaki obecnie trwa na Ukrainie. Przy tej okazji zachęcam także do zapoznania się z tekstem, który napisałem o stanie NATO na początku zeszłego roku. Trochę trąci myszką, ale myślę,że stanowi wartościowy głos w dyskusji na temat gotowości Sojuszu do obrony przed napaścią z zewnątrz.

Sojusz traci zęby


Przez kryzys Europa tnie budżety na obronę. Czy to znak, że na poważnie trzeba zacząć się martwić bezpieczeństwem kontynentu?

Robert Gates to były sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych. Pracował najpierw w gabinecie George’a W. Busha, a potem Baracka Obamy. W czerwcu zeszłego roku, jeszcze zanim ustąpił ze stanowiska, wygłosił przemowę w Brukseli. Opowiadał o przyszłości NATO, jego zaangażowaniu w Afganistanie i Libii. Gates był zły na Europę. Mniej niż jedna trzecia europejskich członków Sojuszu wzięła się do obalania reżimu Muammara Kaddafiego. Prawdą jest, że jeśli nie USA, ten konflikt mógłby się ciągnąć długo jak wojna w Syrii. Libia obnażyła słabości NATO. Okazało się, że Europejczykom na niewiele zdają się nowoczesne samoloty, gdy brakuje do nich rakiet, latających cystern do tankowania w powietrzu i tak zwanych systemów ISR (ang. Intelligence, Surveillance and Reconnaissance – wywiad, obserwacja i rozpoznanie), czyli na przykład dronów do prowadzenia rekonesansu z powietrza. Gates wspomniał również o czymś innym.

Sojusz Północnoatlantycki liczy obecnie 28 członków, z czego aż 25 to państwa europejskie. Jednak ponad 75 proc. wszystkich wydatków na NATO pokrywają Amerykanie, którzy sami są przytłoczeni trudną sytuacją gospodarczą i umacniającą się pozycją międzynarodową Chin. - Waszyngton chciałby, aby Europa wzięła większą odpowiedzialność za bezpieczeństwo na kontynencie i we własnym bliskim sąsiedztwie – mówi Patryk Pawlak, analityk z Instytutu Unii Europejskiej Studiów nad Bezpieczeństwem (ang. European Union Institute for Security Studies). Przekładając na prostszy język Amerykanie marzą o tym, aby Europejczycy zwiększyli nakłady na obronność. Niestety, trend jest odwrotny. – Przed zakończeniem zimnej wojny ok. 35 proc. wydatków NATO pokrywały państwa europejskiej. Teraz pokrywają niewiele ponad 20 proc. i ten udział dalej się zmniejsza – twierdzi Jacek Durkalec, analityk projektu "nieproliferacja i kontrola zbrojeń" w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych. Głównym tego powodem jest kryzys gospodarczy.

Lista wyrzeczeń

– Cięcie budżetu na obronność to bardzo łatwy cel dla polityków szukających oszczędności w kasie państwa, bo obywatele nie odczuwają ich natychmiastowych skutków – twierdzi Pawlak. I to widać. W zeszłym roku wydatki europejskich członków NATO na obronę spadły do poziomu sprzed dziesięciu lat. Dr Christian Molling, ekspert od bezpieczeństwa europejskiego z niemieckiego think-tanku Stiftung Wissenschaft und Politik (SWP) twierdzi, że w średnich rozmiarów państwach europejskich budżety obronne skurczyły się przeciętnie o 10-15 proc., zaś w najmniejszych krajach nawet o ok. 20 proc. Litwa w 2010 r. zmniejszyła wydatki na obronę o 36 proc., z kolei Holandia pozbyła się wszystkich czołgów z armii. Zdarzają się jednak pozytywne wyjątki. Na przykład Polska, która w 2013 r. przeznaczy na wojsko o 2 mld zł. więcej niż 2012 r. Jednak na tle Wielkiej Brytanii, Niemiec czy Francji nadal jesteśmy liliputem, jeśli chodzi o skalę wydatków na obronność. Cała trójka plasuje się w pierwszej dziesiątce państw świata pod względem nakładów na armię i zalicza się do głównych graczy NATO. Tymczasem Londyn i Berlin do 2015 r. planują redukcję budżetów obronnych o ok. 8 proc.

Zdaniem profesora Andrew Dormana, specjalisty od bezpieczeństwa międzynarodowego z londyńskiego King’s College i eksperta brytyjskiego think-tanku Chattam House, armia brytyjska do 2020 r. skurczy się do rozmiarów sprzed wojen burskich i będzie liczyć zaledwie 82-84 tys. żołnierzy. Brytyjski RAF (ang. Royal Air Force) również czekają trudne czasy. Z planu sprzed dekady dotyczącego zamówienia 232 myśliwców Eurofighter pozostały wspomnienia. Maszyn w sumie ma zostać zakupionych 160, z czego, prawie aż 1/3 wyjdzie z użytku do 2018 r. Z kolei w Royal Navy zapanowało oburzenie, gdy rozeszły się plotki, że z powodu cięć jeden z dwóch budowanych nowoczesnych lotniskowców typu Queen Elizabeth będzie sprzedany lub jego produkcja znacznie odłoży się w czasie. Niezbyt przekonująco sytuację usiłował uspokajać brytyjski minister obrony Philip Hammond, który powiedział, że istnieje realna możliwość utrzymania zamówienia w stanie nietkniętym.

W Niemczech też szykują się zmiany na gorsze. Cięcia (zaczną się najpóźniej w 2014 r.) przyczynią się do zmniejszenia wydatków na personel i skurczenia rozmiarów Bundeswehry z 220 tys. żołnierzy do 185 tys. Berlin przyśpieszy redukcję ilości posiadanych czołgów Leopard 2, samolotów transportowych, myśliwców Tornado i innego typu, czasem już przestarzałego sprzętu. Jednocześnie mniej zamówi nowych zabawek: 4 zamiast 6 astronomicznie drogich dronów Global Hawk, 80 w miejsce 120 śmigłowców szturmowych Tiger, 350, a nie 410 wozów piechoty Puma.

We Francji w przeciwieństwie do Niemiec i Wielkiej Brytanii sytuacja wygląda o wiele lepiej. Dotąd nie anulowano żadnego ważnego zamówienia na sprzęt wojskowy, jednak ciemne chmury już pojawiły się na horyzoncie. Do końca 2015 r. z armii zostanie zwolnionych ok. 54 tys. cywilów i wojskowych. W przyszłym roku planowana jest również redukcja budżetu na obronność o 3 proc. Prawdopodobnie spodziewać się zatem można wkrótce i zmniejszenia wydatków na sprzęt wojskowy.

Mniej wycieczek

Europa redukuje wydatki na obronność, gdy reszta świata zbroi się na potęgę. Chiny od 2002 r. zwiększyły budżet armii o 170 proc., Indie o 66 proc., zaś w Rosji trwa szeroko zakrojona, choć borykająca się z poważnymi trudnościami reforma sił zbrojnych. Jednocześnie przez Bliski Wschód i Afrykę Północną przetoczyły się rewolucje, których skutki wciąż trudno ocenić. Wiadomo na pewno, że nie zawsze są pozytywne. Świadczy o tym chociażby niedawna śmierć amerykańskiego ambasadora w zamachu w libijskim Bengazi albo przejęcie władzy przez islamskich radykałów w Mali, notabene utrzymujących się z porwań Europejczyków dla okupu. Tym samym niektóre problemy sąsiadów Europy, stają się jej własnymi. A te, jak to pokazał przykład Kaddafiego, nieraz trzeba rozwiązywać siłą. Tymczasem kurczenie się budżetów obronnych powoduje, że armie europejskie tracą zdolność do działania za granicą.

Najlepiej sytuacja wygląda w Niemczech. Tutaj ze zmniejszeniem wydatków wiążę się trwająca restrukturyzacja armii, która ma doprowadzić do zwiększenia jej potencjału interwencyjnego. Po zakończeniu reformy Bundeswehra mogłaby wysłać zagranicę zamiast obecnych 8 do 10 tys. żołnierzy, ale móc i chcieć to dwie różne rzeczy. Pokazała to awantura jaką wywołali niemieccy politycy przy okazji konfliktu w Libii. W jej efekcie Berlin do obalania Kaddafiego ręki nie przyłożył.

Francuzi za to w zeszłym roku walczyli chętnie. Armia francuska brała udział w interwencjach w Libii i na Wybrzeżu Kości Słoniowej oraz w operacji w Afganistanie i przeciwko somalijskim piratom. Francuscy żołnierze stacjonują też w Libanie. Jednak to wszystko kosztuje i stąd teraz niechęć do pchania się w kolejną zadymę, tym razem szykującą się w Mali. Paryż już zapowiedział, że nie zamierza wysyłać myśliwców nad Saharę, lecz co najwyżej skieruje instruktorów i doradców wojskowych do podszkolenia zdegenerowanej armii malijskiej. W porównaniu do libijskiej operacji to zdecydowanie minimalistyczne rozwiązanie, ale jak mówią eksperci francuskie siły zbrojne osiągnęły już maksimum możliwości, jeśli chodzi o misje zagraniczne. Co gorsza – nadchodzące cięcia ograniczą je jeszcze bardziej.

Na wyspach wszystko wydaje się już być pozamiatane. Jeszcze dziesięć lat temu Wielka Brytania rzeczywiście wydawała się potęgą militarną. W 2003 r., gdy Bush junior postanowił przemocą strącić Saddam Hussajna z prezydenckiego stołka, Londyn wsparł jego iracką awanturę i posłał na front 45 tys. żołnierzy. Dzisiaj, w skutek bolesnych redukcji budżetu na obronność, mógłby wystawić co najwyżej jedną trzecią tych sił.

Im dalej lustrować Europę tym jest jeszcze gorzej. Hiszpańska armia kurczy się w zastraszającym tempie, włoska robi wszystko, aby nie pójść w jej ślady. Żadne zagraniczne eskapady im teraz nie wg głowie. - Dalsze cięcia mogą doprowadzić do sytuacji, w której takie zaangażowanie jak w Libii, to będzie wszystko, na co stać natowską Europę – mówi Jacek Durkalec. Zatem z konieczności natowska Europa przechodzi do pozycji defensywnej. A tu sprawy też się nie mają najlepiej. – Chociaż Europejczycy ze wszystkich sił starają się przeprowadzać możliwie najbardziej bezboleśnie redukcję budżetów obronnych, to nie konsultują między sobą cięć dokonywanych w armiach. Działają na podstawie własnych planów i założeń – podkreśla Pawlak. – Niejednokrotnie sojusznicy dowiadują się o tym z gazet – dodaje Durkalec. Przez to w zdolnościach operacyjnych armii europejskich pojawiają się luki, które rzutują na potencjał militarny całego Sojuszu. Jak uważa dr Molling długoterminowym efektem tego zjawiska może być nawet utrata przewagi militarnej Europy nad resztą świata, a to już wiąże się z zagrożeniem naszego bezpieczeństwa. Zdaniem eksperta decyzje podejmowane w ciągu najbliższych 3-5 lat odegrają kluczową rolę w tym procesie.

Razem – lepiej?

Trwa poszukiwanie rozwiązań mających sprawić, że mimo kryzysu NATO zachowa swój potencjał militarny. Najwięcej się mówi o smart defence, czyli tzw. inteligentnej obronie. Pomysł opiera się na zacieśnieniu współpracy armii europejskich członków Sojuszu poprzez specjalizację w rozwijaniu konkretnych systemów militarnych. Te w razie potrzeby użytkowane byłyby wspólnie i tym sposobem generowano by oszczędności. Upraszczając, mogłoby wyglądać to tak: Państwo A rezygnowałoby z posiadania sił pancernych, zaś ciężar obrony jego granic lądowych w znacznej mierze przejmowałoby państwo B. W zamian państwo A skoncentrowałoby się na rozwijaniu konkretnych systemów dla marynarki wojennej, których potem używane byłyby wspólnie operacjach morskich. Podobny mechanizm działa już w praktyce. Baltic Air Policing to operacja Sojuszu pilnowania przestrzeni powietrznej Litwy, Łotwy i Estonii. Żadne z tych trzech państw nie ma własnego lotnictwa, i dlatego ochroną ich nieba zajmują się wojska sojusznicze, w tym polskie. Z kolei republiki bałtyckie uczestniczą m.in. w misji w Afganistanie.

Pomimo, że idea smart defence brzmi dosyć sensownie to pomysł w obecnej formie wywołuje dużo wątpliwości. Wydaje się, że jest skoncentrowany głównie na oszczędzaniu. – Wśród ekspertów słychać obawy, że państwa europejskie potraktują smart defence jako pretekst do dalszego obcinania budżetów – potwierdza Durkalec. Brakuje szczegółowego planu realizacji całego mechanizmu. Świadczy o tym fakt, że armie europejskie bez porozumienia z sojusznikami nadal dokonują zakupu sprzętu wojskowego. Nie zadbano też o to, żeby w budowanie inteligentnej obrony dostatecznie zaangażować europejski przemysł obronny. Realizowane obecnie inicjatywy nie są również świeżą odpowiedzią na nowe potrzeby. Przykładowo program Baltic Air Policing rozpoczął się jeszcze w 2004 r., czyli na długo przed kryzysem. Tę listę zarzutów można by jeszcze dłużyć. Tymczasem tak naprawdę największą przeszkodą na drodze do wprowadzenia smart defence w życie jest strach. Aby mechanizm zaczął działać prawidłowo państwa europejskie muszą się zrzec pełnej kontroli nad własnymi armiami narodowymi. A to oznacza utratę części suwerenności i tego właśnie europejscy politycy się boją.

Te obawy są uzasadnione. Co jeśli w przypadku zagrożenia militarnego danego kraju członkowskiego, sojusznik dysponujący ważnymi środkami obrony (np. lotnictwem) odmówi udzielenia wsparcia to co wtedy? Albo wstrzyma się, tak jak to zrobiły Niemcy w przypadku Libii, przed uczestnictwem w misji zagranicznej NATO czym znacznie utrudni jej realizację? Może też zdarzyć się też tak, że spróbuje wycofać się ze swoich zobowiązań z przyczyn wewnątrzpolitycznych – zmiany rządu lub nastrojów wśród opinii publicznej. Co wtedy? Otóż nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że kryzys wymusza na Europejczykach przemyślenie roli jaką chcą pełnić w dzisiejszym świecie. – Robert Gates wyraźnie to podkreślił. Jeśli europejscy członkowie Sojuszu nadal nie będą podchodzić poważnie do kwestii współpracy militarnej, dysproporcje pomiędzy Europą i Stanami w końcu staną się zbyt duże. A to może spowodować, że obecni partnerzy nie będą już mogli ze sobą współdziałać – podsumowuje Durkalec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz